W teorii, UE spełnia wszystkie kluczowe kryteria państwowości. Ma terytorium, które obejmuje kraje członkowskie, ma obywateli korzystających z podwójnego obywatelstwa narodowego i europejskiego. Ma swoją walutę, instytucje, a nawet hymn. Z pozoru mówimy więc o państwie. Ale czy to takie proste?
Otoczone tajemniczą aurą, Unia Europejska unika jednoznacznej klasyfikacji. Nie mówimy przecież, że Francja czy Niemcy są jedynie częściami większego organizmu, prawda? A jednak, Unia sprawia wrażenie czegoś więcej niż tylko sumy jej części.
Oficjalnie unijni decydenci omijają temat jak kot gorącego kartofla. Stawiając pytanie o status UE jako państwa, napotykamy na zmienne odpowiedzi, zależne od kontekstu. Jakoś tak się składa, że kiedy mówimy o wspólnej polityce zagranicznej czy bezpieczeństwa, Unia jest traktowana jak jeden organizm. Gdy jednak zaczynamy rozprawiać o finansach czy polityce społecznej, nagle znowu pojawiają się kraje członkowskie, które bronią swojej suwerenności jak lwica swej młodej.
W teorii, UE miała być miejscem współpracy, wolności i równości. Jednakże, dla tych, którzy chcieliby zaryzykować wątpliwe doświadczenia z rzeczywistością, pozostaje gorzki posmak utraty suwerenności.
Jako organizacja, która na pierwszy rzut oka brzmi jak zjednoczenie rówieśnicze, UE często działa jak szef, który z uporem maniaka wmawia swoim pracownikom, że ich zdanie się liczy, ale ostatecznie to on ma ostatnie słowo. Kwestie, które zdawały się być domeną państw członkowskich, zaczynają podlegać „wspólnym decyzjom” podejmowanym na górze, gdzie zwykły obywatel ma niewiele do powiedzenia.
Niech nikogo nie zwiedzie pozorna równość w strukturach decyzyjnych. Za kurtyną unijnych kuluarów, kraje członkowskie mają tendencję do podporządkowywania się jednomyślnie określonym zasadom. Zdaniem niektórych, to jak gra w pokera, tylko że nie masz pełnego wpływu na karty w ręce.
Wprowadzenie euro – kwintesencji wspólnotowego projektu – sprawiło, że państwa straciły kontrolę nad swoimi walutami. Suwerenność w kwestiach finansowych, której strażnikiem powinny być rządy krajów, została zdewaluowana do poziomu symbolicznego. Polska, choć nie przyjęła euro, także jest coraz bardziej zniewolona ogólnounijnymi regulacjami.
Klauzula „Wspólnota Wartości” stanowi kolejne narzędzie w rękach biurokracji unijnej. Kto ustala, co są te wartości? Czy to nie jest subtelne narzucanie jednego, konkretnego światopoglądu, zamiast respektowania różnorodności kulturowej państw członkowskich?
Ostatecznie, Unia Europejska, mówiąc o współpracy, nie zawsze pamięta, że suwerenność państw członkowskich to nie tylko hasło wyjęte z przeszłości, ale fundament, na którym zbudowano Europę. Należy zatem spojrzeć krytycznie na jej rosnącą rolę jako strażnika jednolitości kosztem suwerenności krajów, które tworzą jej istotę. Bo czy warto zjednoczyć się kosztem utraty własnej tożsamości i suwerennego głosu?
Hitler, główny architekt II wojny światowej, marzył o Europie pod panowaniem niemieckim. Jego militarne ekspansje miały na celu narzucenie jednolitej wizji kontynentu, z domniemaną niemiecką supremacją. Dzisiaj, kiedy narzędziem nie jest już wojsko, a stolica Berlina stoi na czele UE, pytanie o zjednoczenie Europy nadal pozostaje.
Przywództwo Niemiec w UE budzi zarówno uznanie, jak i obawy. Niektórzy twierdzą, że jest to rezultat ich efektywności gospodarczej i zdolności do zarządzania kryzysami, inni z kolei zaczynają zastanawiać się, czy Europa staje się narzędziem niemieckiego wpływu.